Faza II, dzień 133 proteinowo-warzywny
Jest OK, choć już się robi się nudno. Na szczęście, to znudzenie dosięgnęło mnie dopiero teraz, no, mniej więcej jakiś tydzień temu. Niby pamięta się ten wykres z początku całej opowieści, który najwyraźniej leci w dół i zwalnia – im dalej, tym trudniej. Ostatni kilogram trwał jednak zbyt długo. Kiedy więc po raz trzeci osiągnęłam wczoraj rano minus dwadzieścia, to odpuściłam.
Wiecie, słoneczna niedziela, rodzina przyjechała, Hop grilluje karkówkę, tu piwo, tu wino, tu nawet chleb domowej roboty…
Po śniadaniu (standard: twarożek + tuńczyk + pół pomidora) najpierw wzięłam na wdech, potem musiałam posmakować tych nowych piw, co je przywieźli. No, po prostu musiałam – ta nowa moda na piwo niepasteryzowane bardzo mi się podoba. Zawsze miałam słabość do piwa, nie skończyło się więc na posmakowaniu – przez całe popołudnie wypiłam całe 3 kufle (circa 1 litr). Sorry.
Spróbowałam też chleba. Dwie kromki. Bez masła czy innych takich, na sucho. Pierwsze moje pieczywo od kwietnia. Pychotki!
Nagrzeszyłam, jak mały kotek na dachu 😉
Karkówki jednak nie spróbowałam, choć wyglądała niesamowicie apetycznie (Hop to potrafi!). Po południu jeszcze udko kurczaka na parze – też standard, bo to najłatwiej i najszybciej – obieram ze skórki, posypuję przyprawami, wrzucam do górnego garnka parownika i za 10-15 minut gotowe.
W nocy obudziła mnie niesamowita susza w ustach. Na dodatek wstrętna zgaga. Trzeba odpokutować wczorajsze swawole 🙁